wtorek, 2 lutego 2016

Rozdział II

– Paszo – powiedział zdyszany wysłannik. – Wszystko poszło zgodnie z twoim planem. Do sułtanki zawitał kalif Ibrahim.
– Świetna robota, podwyższę twoją wypłatę do 10.000 akcze na miesiąc – Uśmiechnął się wielki wezyr Imperium, Tljjz Pasza – Z Bożą pomocą pozbędziemy się chwasta utrudniającego Imperium rozwój i zdobycie chwały.
– Panie?
– Tak?
– Jaka jest w tym twoja korzyść? – zapytał ośmielony szerbetem podanym przez niewolnice. – Czego chcesz?
– Żyję, by służyć – odparł Tljjz. – Sułtanka Runouw wyciągała swe kruche dłonie po więcej. Wszyscy wiemy, jak skończyła. Najpierw Tekke, później Diyarbakir, a na końcu maczeta. Jak tylko Ibrahim zacznie wykonywać swoje zadanie, gniew sułtana urośnie do niebotycznych rozmiarów i kolejno przewyższy Śnieżkę, Rysy, Demawend, Mount Everest... Wtedy Runouw już się nie wybroni. Pamiętaj, że pragnę przede wszystkim dobra Imperium. A sułtankom chodzi tylko o ich interesy.
– Za pozwoleniem, paszo – wysłannik ukłonił się.
– Możesz odejść – machnął niedbale ręką Tljjz. Wszyscy oni byli siebie warci. Runouw, ZelDelet, straceni wezyrowie, sułtanki wygnane do Diyarbakir w ramach pamiątki po poprzednich władcach... Wszyscy. Oprócz niego samego. Tljjz, ubogiego cudzoziemca, który sprzedał się w niewolę, by zostać namiestnikiem sułtana i zniszczyć swoich wrogów.
Blask księżyca oświetlał ośnieżone pagórki miasta w oddali. Tljjz zadrżał z zimna przypominając sobie dawne dni spędzone na tych ulicach. Nie, nie będzie rozwodził się nad przeszłością, ma misję do wykonania. Obserwować. Donosić. Radować się zwycięstwem. Korzystać z przyjemności darmowego szerbetu, telewizji cyfrowej i rachatłukum co trzeci dzień. Tylko nie zajdź w ciążę spożywczą, usłyszał drwiący głos Runouw. Jak miał zajść, skoro jego mózg jako najważniejszy organ ciała pochłaniał tyle kalorii?
Amatorzy, parsknął głośnym śmiechem. Chcą mnie sprowowokować do wojny. Ale oni nie rozumieją zasad mojej gry.
Nieopodal usłyszał nieco podejrzane hałasy. Chrzęst, trzask, łomot. Wyglądało na to, że sprawy nie skomplikują się zanadto przy wykonywaniu operacji. Świetnie. I ponownie: chrzęst, trzask, łomot. Starannie liczył powtórzenia cyklu rozmyślając nad swoim triumfem. Pamiętał jeszcze niewolnicę, zanim została sułtanką i nie zadzierała nosa aż do takiego stopnia. Runouw Hatun była posłuszna. Runouw Hatun była spokojna. I Runouw Hatun żyła. Lecz wszystko się zmieniło, gdy dziewczyna wydała na świat księcia Michała. Przestała skupiać się na haftowaniu, szyciu i okazjonalnych czystkach wśród ludzi, lecz rozpoczęła intrygi bardziej diabelskie niż kiedykolwiek. Na myśl o śmierci Runouw wykrzywił usta w grymacie mającym imitować uśmiech.
Przypomniał sobie, jak w wieku lat jedenastu wiedziony obietnicą chwały, zarobku i dachu nad głową bardziej wytrzymałego niż karton skradziony spod marketu, dołączył do armii janczarów. Wraz z pozostałymi chłopcami walczyli nie tylko o honor Imperium i byt dynastii Deletów, ale też o szansę na lepsze życie. Rok później przyjął islam i zaczął służyć padyszachowi wślizgując się w jego łaski niczym wąż tęczowy. Kiedy skończył dziewiętnaście lat, został mianowany wielkim wezyrem władcy.
Okiełznałem swojego szatana, pomyślał. A teraz znajduję się na stanowisku, o którym marzyłyby miliony młodych chłopców. Wieczny strażnik bram czyśćca, sługa wielkiej porty, Tlljz pasza. W swym sercu noszę jednocześnie czarne owce piekła i pluszowe baranki nieba. Stojąc na straży sułtańskich sekretów, zawsze balansuję na krawędzi bytu i odbytu niczym akrobata na cienkiej linie. Każdego dnia w rozkochanym w sułtance spojrzeniu ZelDeleta widzę swój własny pogrzeb. Im me karpie oczy stają się coraz bardziej rozbiegane, tym prędzej zbliżam się do posmakowania ostrza Deletów. Pasza, którego śmierć musi być przypadkiem złego losu lub zamachem sułtanki Runouw.
Ale nigdy jej na to nie pozwolę. Dopóty, dopóki moje zastawki wciąż warunkują przepływ krwi, a płuca wciąż są pojemne, Runouw nie wygra.

***
Xinos wygodnie rozłożył się na sułtańskim łożu. Czuł iskry pożądania krążące po podbrzuszu niczym małe promyczki słońca. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy jak w tej chwili, w alkowie spełniając swój obowiązek i służąc rodowi Deletów. Uśmiechnął się promiennie, na jego twarz wpełzły rumieńce, przez co jeszcze bardziej przypominał dojrzałego buraka cukrowego w chwili wyrywania.
– Odwróć się i uklęknij – rozkazał ZelDeleyman. Iskry zamieniły się w prawdziwy pożar, który mogła ugasić tylko jedna rzecz w szarawarach pana.
– Panie Życia – szepnął rozanielony Xinos zasłaniając niezbyt urodziwą twarz długą, tłustą grzywką.
Szelest opuszczanych spodni. Szmer zsuwanych z nóg majtek. Zapach jaśminowego kadzidła sułtana przywodzącego Xinosowi na myśl dzieciństwo. Czasy, kiedy huśtał się na wielkiej oponie popijając mamine kakao i dyskretnie usuwając plamy za pomocą śliny.
A wtedy pan zanurzył w jego wąskim, pociemniałym jeziorze swoją barkę i popłynęli rozpocząć nowy łów. Każde pchnięcie przyprawiało młodego Xinosa o dreszcze, każdy wdech aromatyzowanego powietrza przyprawiał umysł o wirowanie, a uczucie różowego masztu ZelDeleymana w głębi siebie sprawiało, że tracił rozum, wzrok, słuch. I oddawał kolejne części siebie odpłacając się za dar miłości. Był arcydziełem rzeźbionym przez sułtana, lecz nie sprawiało mu to bólu, a przyjemność nie do opisania. I gdy wodospad wytrysnął do morskiego oka Xinosa, chłopiec zaczął krzyczeć całym ciałem. Krzyczały jego usta, oczy, nozdrza, dwunastnica i śledziona. Krzyczały palce u nóg często uderzające o drzwi. Krzyczały uda ocierające się o siebie w pragnieniu pieszczoty. Po osiągnięciu szczytu, ZelDelet pozwolił mu paść na łóżko bez żadnych sił niczym zużyte narzędzie.
Po kilku minutach usłyszał uporczywe pukanie przeradzające się w irytujący stukot.
– Możesz odejść – rzekł sułtan zimno. Xinos ubrał się i pokłonił w geście wyjścia. ZelDeleyman ostatnio bywał nieswój. Może to przez sułtankę Runouw? Ale jaką inną decyzję miał podjąc po tym, jak zauważył, że dziewczyna topi w Bosforze innych faworytów? A po zauważeniu tajemnej komnaty Runouw nie było szansy na ratunek dla niej.
Gdy wychodził, napotkał Bartda Agę obgryzującego paznokcie ze zdenerwowania.

***
Zmartwiony sułtan w zniecierpliwieniu oczekiwał na strażnika Złotej Bramy. Czy eunuch dowiedział się, kto stał za wczorajszymi atakami? Na samą myśl o tym Zel zadrżał. Który z jego wrogów uczynił coś tak ohydnego, że wszystkie jego członki kurczyły się i chciały zacząć odpadać? Zniszczyli wszystkie ściany farbą, podpalili komnaty, a jedna z niewolnic już nigdy nie będzie miała szansy zostać matką księcia. Przypomniał sobie makabryczne opisy na murach, ścianach, podłodze. Wszędzie. Nadchodzili. Ale kto? Jego wrogowie? Musiał się opanować.
– Panie – ukłonił się nisko Expert Aga. Zel nigdy nie kwestionował jego nienagannych manier.
– Co nowego? – zapytał spokojnie, choć z trudem panował nad nerwami. – Musimy dowiedzieć się, kto bezczelnie zwandalizował mój pałac i zagroził faworytom.
– Sprawca podpisał się Ibrahim al-Baghdadi. Zwą go władcą wszystkich muzułmanów i kalifem Państwa Islamskiego. To mistrz konspiracji, z pewnością pracuje dla któregoś z twych wrogów, panie – odparł rzeczowo Bartd.
– Którego z nich? – zastanawiał się na głos Zel. – Kto byłby na tyle szalony, by wynając do brudnej roboty islamistę? Znalazłeś jakieś koneksje? Którzy z moich przeciwników uczynili tę podłość
? Mówią, że jestem chujowym sułtanem i podejmuję chujowe decyzje, a oni nie widzą, że się tak staram. Nawet ukarałem sułtankę Runouw, choć pamiętam nasze zaręczyny przy kasie w Tesco i oglądanie kaset VHS.
– Panie, wybacz mi, ale nic nie udało mi się znaleźć – wyznał Expert Aga. – Choć styl wygląda znajomo...
– Cisza! – warknął Zel spoglądając na zegarek. – Za dziesięć sekund będzie dwudziesta pierwsza dwadzieścia jeden. To zły znak, musimy zachowywać się cicho o tej porze.
Odczekał minutę i wrócił do rozmowy:
– Razem z Runouw pozbyliśmy się większości nieprzjaciół, ale część z nich pozostała przy życiu. Rozkazuję ci prześledzić wszystko. I nie obchodzi mnie jak, ale masz się dowiedzieć kto jest winny tych arabskich wandalizmów. W dodatku jeszcze ogłasza się władcą wszystkich muzułmanów. To ja jestem sułtanem.
– Tak, panie. Niezwłocznie zacznę szykować teczkę na Ibrahima.
– Oki, dziękuję za rozmowę. Możesz odejść.
Zawsze pilnował tego, by zwracać się kulturalnie do poddanych, gdyż w takim wypadku nie będą raczej skorzy do buntu. I pomogą zniszczyć jego wrogów spiskujących na prawo i lewo. Tak jak Runouw. Nigdy nie znał istoty posłusznej i wiernej do takiego stopnia, a mimo wszystko musiał zastosować Świętą Restryckę i wygnać ukochaną niewolnicę do Tekke. Zamierzał kiedyś ją ułaskawić, ale Ibrahim al-Baghdadi wszystko komplikował. Przypomniał sobie jeden z jego wandalizmów:


Wierzę w Zela śniętego,
śnięty ban powszechny, z Runouw obcowanie
win odpuszczenie,
użytkownika zbanowanie,
prawdę relatywną.

R.
Na samą myśl o dopuszczeniu się przez Runouw cudzołóstwa wszystko w nim się gotowało, włącznie z parującymi gałkami ocznymi. Nie, sułtanka nigdy by się nie odważyła. Zel odkryje prawdę. A wtedy razem zniszczą wszystkich spiskowców i będą panowali do końca świata. Ku chwale Imperium.
– Kiedy ta drama się wreszcie skończy i będę mógł wrócić do swoich zajęć? – westchnął ponuro, lecz wiedział, że to dopiero początek.
***
Ciemna, pełna nietoperzy jaskinia nie wydawała się zbyt przytulna. Lecz dla Innseanach rzeczy zawsze miały się inaczej. Ktoś podrzucił do pałacu w Stambule jadowitego bażanta? Świetnie. Podpalono powóz sułtanki Runouw? Jeszcze lepiej. Nastąpił krwawy przewrót w państwie? Życie nie mogło być piękniejsze. Każde miejsce zdawało się po tysiąckroć razy bardziej przyjazne niż stary pałac w Diyarbakir. Na szczęście miesiące spędzone tam powoli odchodziły w bezkresną otchłań zapomnienia. A z pomocą Allaha zniszczy swoich wrogów i wreszcie nadejdzie upragniona wolność. Miała nadzieję, że Ibrahim al-Baghdadi wywiąże się z zadania i osłabi tę ruską niewolnicę, Runouw, co doprowadzi ZelDeleymana do ruiny.
Uradowana, wypiła kolejny kieliszek trunku.
– Pani, wino jest zakazane – wtrąciła nieśmiało Canfeda, młoda dziewczyna, którą Innseanach wzięła ze sobą dla towarzystwa, by całkowicie nie postradać zmysłów.
– Jakie wino!? – krzyknęła oburzona uciekinierka. - Na Allaha, przecież to najczystsza whisky! A w drugiej butelce trochę wódki.
– Wybacz, pani, ale nie chcę, żeby ponownie przydarzyła ci się krzywda.
– Nie nazywaj mnie swoją panią. Straciłam tytuł osiem miesięcy temu - westchnęła Innseanach, po czym wzięła kolejny łyk rozgrzewającego napoju. – Co może mi się stać? Najwyżej znowu zamkną mnie w więzieniu. Jak ostatnio, kiedy pomyliłam mopa z drzwiami i chciałam go otwierać.
Właściwie nie pamiętała, za co wtedy została skazana, lecz była pewna, że miało to coś wspólnego z Teheranem. W 1945. Albo 1944. Nie wiedziała, nigdy za bardzo nie uważała podczas zajęć.
– Canfeda? – zapytała po chwili milczenia i paru kieliszkach.
– Tak?
– Kim był Romwell? – zapytała nagle Innseanach. Jej głos był niewyraźny, a w siedzibie roztaczała się nieprzyjemna dla wszystkich muzułmanów woń alkoholu. Kontynuowała swój pijacki wywód: – Bo pamiętam, że mówili, że Roosevelt i Romwell... W Teheranie, w 1945...
– Nie mam pojęcia – odparła Canfeda spoglądając na cień swojej dawnej pani. Ostatni rok nie był szczęśliwy dla żadnej z nich.
– Canfeda – wyrzekła Innseanach, rozpaczliwie starając się skoncentrować. – Nakarm kuropatwy, niedługo trzeba będzie wyprawić je w drogę do stolicy. I wyślij listy tam, gdzie zawsze. Kocham cię.
– Za pozwoleniem – mruknęła była służąca i wstała, szykując się do wyjścia.
Innseanach pokuśtykała w stronę łóżka, lecz jej dzielnemu marszowi przeszkodziła czarna skarpetka w gwiazdki leżąca na podłodze.
– Kurwa – zaklęła szpetnie i padła na prowizoryczne łóżko. – Potknęłam się o skarpetę.
Czy ze mną już tak źle?, zapytała siebie. Ostatnio jak pomyliłam mopa z drzwiami, poszłam do więzienia. To zdarzyło się w 1945 roku, w Teheranie. W wyniku pewnej intrygi Ruńci, ale już nie pamiętam której. I jaką rolę odegrał w tym wszystkim Romwell?
Z tą myślą Innseanach, płomień tańczący na kurhanach wrogów, niespalona, pani płynnego antracytu, generał armii kuropatw, sułtanka Margaery zasnęła.
***
Panie mojego nędznego życia, biurokrato całego świata, sułtanie wszystkich atomów! Wybacz mi za moje grzechy tak ogromne, że nie zdołają ich pomieścić jądra planet Układu Słonecznego. Zaprawdę, powiadam, że żałuję każdej minuty rozłąki, każdego oddechu, uderzenia serca. W tym skromnym pałacu nie ma dla mej udręczonej duszy żadnej chwili wytchnienia, choćby najkrótszej. A gdy widzę amarantowego przedrzeźniacza wybijającego kolejne godziny, z mych oczodołów leją się łzy niczym małe źródełka górskie, które z czasem przeistaczają się w powódź.
Czasami przypominam sobie nasze zaręczyny przy kasie w Tesco i odpływam jak prążkowany karaś, który pozbawiony dostępu do wody wciąż walczy z suchotą ziarenek piasku i ciepłem słońca w lipcowy dzień w strefie równikowej. Bez ciebie czuję się jak kiełkujący klon na sawannie - usycham z tęsknoty, pożerają mnie żywcem czarne demony pożądania, odpływam w otchłań rozpaczy uraczona wizją wspólnej gry w statki przed nocą. Każdego dnia słyszę jak nasz syn próbuje zostać wielkim wojownikiem i wyciąć sobie drogę na świat pazurami i zębami.
Lecz obawiam się o moje życie, wrogowie są w każdym zakamarku tego pałacu, nawet w hamamie. Ostatnio jedna z służących próbowała zasztyletować mnie podczas kąpieli w jaśminowym mydle. Na szczęście Fahriye ją zabiła, nim zdołałam wykrzyczeć choćby słowo. Rozmyślałam wtedy o naszej pierwszej romantycznej kolacji w KFC i wspólnym kładzeniu drzew spać. Zaprawdę, powiadam, w mym sercu nie mieszka nikt inny oprócz mego jedynego pana, sułtana ZelDeleymana. Hej, mój księżycu! Hej, moje Słońce! Hej, mój Jowiszu! Rozgłoście tę nowinę, bym nie została samotną sosenką pośrodku wiecznej zmarzliny. Bym nigdy nie zgubiła tego tapczanu z Tadżykistanu wypłacanego w escudo. Bym zawsze mogła chodzić kłaść drzewa spać z moim panem. By biurokrata mego serca brał mnie na masce Fiata Multipli. By został on posiadaczem wszystkich talonów na mnie.
Ja, twoja niewolnica, Runouw, nie mogę bez ciebie żyć, ZelDeleymanie. Bez ciebie jestem jak obiad bez mięsa, jak statek bez żaglu, jak nakrętka bez cieknącego tuszem długopisu.
Twoja oddana niewolnica, Runouw, wciąż oczekująca łaski.
Ps. Fahriye wykryła, że ktoś dodaje do naleśników gwałt w proszku. Czyżby był to któryś ze sług?

– Fahriye – rozkazała Runouw głosem pełnym majestatu, sącząc leniwie szerbet. – Wyślij ten list sułtanowi. Niech wie, czego się spodziewać. A za pewien czas przystąpimy do naszego planu. Nie zostanę w Tekke na długo. I naprawdę wyczuwam tu gwałt w proszku.
– Tak, pani – odparła Fahriye Kalfa, najbardziej oddana niewolnica sułtanki. Delikatnymi pociągnięciami szczotki rozczesywała rude loki sułtanki. – Przynieść rachatłukum?
– Nie trzeba, jeszcze Zupoman Aga albo Emdegger bej czegoś dosypali – mruknęła Runouw – A wogle to niech umrzywają. Możesz odejść.
Fahriye zgodnie z etykietą ukłoniła się i odeszła.
Runouw pozostała sama ze swoimi zmartwieniami i planami. Przede wszystkim musiała pozbyć się Tljjz paszy i zastąpić go kimkolwiek, nawet szambelanem Nnvistem bejem. A jak najłatwiej go sprzątnąć? Sprowokować do rozwścieczenia sułtana. W gestii Runouw pozostało tylko sfałszowanie listu.
– Pani! – krzyknęła zdenerwowana Fahriye, składając ukłon i wchodząc do pokoju. – List dla ciebie!
Czyżby sułtan napisał pierwszy?, zapytała się w duchu rozanielona Runouw. Nie. To niemożliwe. A może jednak? Szybkim ruchem wyrwała pergamin służącej z rąk i rozwinęła.
Jaki kolor stringów lubisz najbardziej, Ruńciu? Chcę ci kupić prezent.
– O borze jodłowy, albo nawet mieszany. Co za niedojebioza – westchnęła Runouw. – Zaraża wszystkich swoim rakiem mózgu i tumorem Ewinga. Niech otworzy tego mopa i ją wciągnie.
– Z pewnością tak się stanie, pani – gorliwie skinęła głową Fahriye.
– Chwilowo nie mam czasu na tego niedojebanego pijaka – rzekła dumnie sułtanka. – Muszę przechwycić pewien list. Dziękuję, Fahriye, możesz odejść.
W ponurej, doskwierającej jej samotności Runouw chwyciła pióro i zaczęła rysować krzywe literki wyglądające jak ofiary Holokaustu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz