Z głośnym westchnieniem ZelDeleyman oderwał oczy od telewizora.
– Czy to nie może zaczekać? – sfrustrował się Zel, wyłączając odtwarzacz kaset VHS. Kolejna drama, kolejne hejty. Czy to się kiedyś skończy? Dlaczego ci hejterzy ciągle mówili, że jest chujowym padyszachem i biurokratą? Czy do tego stopnia pożądali wysokich stanowisk? – Oglądałem kasety VHS i zastanawiałem się nad wandalizmami.
– To zapisy z wczorajszej audiencji, panie. Nie mogą zaczekać ani chwili dłużej!
– Ech... – wysapał Zel i zabrał się do czytania obszernego pergaminu.
– Więc decyzja należy do ciebie, paszo? – zapytał zaciekawiony poseł, John Efendi.
– Widzisz, Johnie Efendi, lew jest najbardziej drapieżnym ze zwierząt, choć posiada intelekt średnio rozgarniętej kawii domowej. Można go okiełznać nie brutalną siłą, lecz intelektem. Treser najpierw obłaskawia go jedzeniem, na przykład perliczką w sosie beszamelowym z lodami truskawkowymi na deser. Potem zwierzę się ujarzmia i przyzwyczaja do siebie. W dłoni pana zawsze znajduje się świszczący bat po to, by wzbudzać we lwie strach i zapewnić panu należną ochronę. Nikt obcy nie waży się podać zwierzęciu jedzenia, może zrobić to wyłącznie osoba przez nie znana. – Tljjz pasza wykonał znaczącą pauzę w celu podtrzymania napięcia. Był mistrzem w budowaniu niepokoju, kiedy było to na jego rękę. – Lew to sułtan. A wezyrowie to treserzy. Lew jest największym władcą imperium, ja zaś ujarzmiam wielkiego padyszacha przy użyciu prawa i sprawiedliwości.
Pogodziłem się ze swoim szatanem dręczącym mnie podczas grudniowej jazdy na nartach oraz lipcowych kąpieli w rzece, pomyślał Tljjz pasza. W wieku lat dziesięciu zostałem porwany z rodzinnej Pargi, lecz z mych ust nigdy nie padło słowo żalu. W wieku lat jedenastu dołączyłem do armii janczarów, rok później zostałem konwertytą. Tam nadano mi imię Tljjz, co oznacza człowieka nieustraszonego, wytrwałego w boju. Któż by wierzył, że syn ubogiego kuternogi z chatki nad morzem mógł zostać wielkim wezyrem Imperium Nonsensopedii? I choć w każdym spojrzeniu lodowatych oczu sułtana czai się groźba katowskiego sznura, wciąż awansuję na nowe pozycje. Sokolnik, ukochany brat i przyjaciel, wielki wezyr, strażnik bram intymności sułtana, Tljjz. Kolejny poznany sekret ZelDeleymana, kolejny wdech i wydech, kolejne mrugnięcie, przybliżają mnie do śmierci, od której dzieli mnie kreska grubości rudego włosa sułtanki Runouw. Choć moja teczka jest póki co wypchana jedynie watą, wiem, że z czasem się wypełni zapisanymi dokumentami, a wtedy przyjdą Czterej Jeźdźcy i wyssą ze mnie wszelkie życie. Kiedyś powiedziałem ojcu i bratu, że pewnego dnia będą ze mnie dumni niczym akapowcy z Lee Harveya Oswalda. I mimo tego, że zginę z wielkiej, żylastej ręki padyszacha, wiem, że podołałem zadaniu i rozsławiłem ród Pargijczyków na cztery strony świata. Przyrzekłem też sobie, że moi wrogowie będą klękać przed moimi spiżowymi pomnikami na wszystkich trzech lub czterech kontynentach. Dlatego też nie poddam się dopóty, dopóki krew krąży po moim żylastym ciele, a grasica wciąż jest sprawna.
Sułtanka Runouw przegra, choćbym miał za to zapłacić moim życiem, a nawet oddać narządy do transplantacji.
Twarz ZelDeleymana nie wyrażała żadnych emocji, jednak w jego oczach zwykle wpatrzonych w sułtankę Runouw z miłością Bartd dostrzegł cierpienie wymieszane z krztyną pogardy.
– Możesz odejść – odparł padyszach obojętnie. Obserwował strażnika, kiedy składał ceremonialny ukłon i wychodził. Czy on też zdradził ród Deletów i Imperium? Spiskowcy byli wszędzie, czyhali na jego życie, pożądając stanowisk paszów i sułtanek. Wcale nie chcieli dobra kraju, zaspokojeni władzą usiedliby na swoich stołkach i spędzili resztę życia, racząc się zakazanym przez Szariat winem. A może to oni sfałszowali zapisy? Nie, to było bez sensu. Czy Tljjz mógł zdradzić Zela tak łatwo? Po wszystkim, co ten dla niego uczynił?
Nie mogę podjąć pochopnej decyzji, pomyślał ZelDeleyman. Wezwę Michsara do alkowy i się odprężę, a potem zastanowię się, co zrobić.
- Bartd Aga – Zel ponownie zawołał strażnika i głosem nieznoszącym sprzeciwu rozkazał: – Przygotuj dzisiaj Michsara. Natychmiast.
W oczekiwaniu na faworyta gorączkowo rozmyślał nad całym zajściem. Nawet jeśli ukarze Tljjza paszę, kto zostanie następnym wielkim wezyrem? Do tej pory nie widział żadnego paszy ani beja godnego tego zaszczytu. Nieważne, podejmie decyzję jutro.
Michsar, który najwyraźniej czując specjalną okazję na noc w alkowie skorzystał z hammamu, odziany był w jasnozieloną koszulę nadającą jego szmaragdowym oczom szlachetnej głębi oraz łatwo usuwalne beżowe szarawary. Chłopiec uklęknął na podłodze w rytuale oddania swemu padyszachowi.
– Panie, nie jestem godzien zaszczytu, ale powiedz tylko słowo, a ja, twój niewolnik, Michsar, uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby służyć ci dzisiaj – wyszeptał ceremonialną formułę sułtański faworyt.
Sułtan w odpowiedzi skinął ponuro głową. Jedynie zbliżenie z Michsarem było go w stanie odprężyć. Kiedy Runouw odliczała dni na wygnaniu w Tekke, a wrogowie włamywali się do pałacu i wypisywali na murach wandalizmy, ZelDeleyman musiał podjąć decyzję, która zaważy na życiu jego przyjaciela, brata i wiernego sługi. Tak, odłoży to na później.
Michsar przybliżył się do ogromnego łoża z baldachimem pokrytego płatkami róż. Na jego niezbyt mądrej twarzy pojawił się grymas uśmiechu odsłaniający nader liczne zęby w odcieniu przywodzącym na myśl brudną słomę w stajni. Nigdy nie dbał szczególnie o higienę, lecz Zelowi to specjalnie nie przeszkadzało. A kiedy w oczach faworyta sułtan zobaczył długo skrywany płomień pożądania, wiedział, że musi użyczyć swojej gaśnicy, by uratować poparzonego miłością niewolnika. Gdy Michsar powoli pozbywał się fragmentów swojej skromnej garderoby, tańcząc przy tym kankana i strzelając kośćmi, sułtan lustrował każdy element jego szczupłego ciała. Ile on miał lat? Trzynaście? Czternaście? Zel pamiętał, że otrzymał go w prezencie od Marianny Hatun, swojej przyszywanej ciotki, która z dezaprobatą spoglądała na Runouw. Ciotka Marianna zawsze mówiła, że sułtanka nie jest dobrym materiałem na matkę i przydałoby się jej nabrać ciała tu i ówdzie.
Przerywając rozmyślania, Zel wyciągnął nóż z krępującej pochwy majtek i spojrzał w oczy rozanielonego Michsara rozłożonego i czekającego na choćby jeden dotyk, pieszczotę, pocałunek. I choć ZelDeleyman wiedział, że dowolny gest może sprawić, że chłopak rozleci się na miliony kawałeczków niczym butelka po tanim winie kupionym przez niewiernych przechodniów, nie mógł opanować żądzy. Nie czekając więc na dalszy rozwój zdarzeń, zanurzył swój ciepły, ogromny nóż w miękkim, ubrudzonym odłamkami gorzkiej czekolady maśle Michsara. Widocznie niewolnik nie miał zamiaru sprzątać kuchni, ale to bez znaczenia, gdyż Zel lubował się eksperymentach kulinarnych. Dlatego też, nie bacząc na przeszkody i wrogie mikroorganizmy stojące mu na drodze, drążył w tłuszczu otwory i z upodobaniem przemieniał je w dzieła godne muzeum w Stambule. Dobrze tak niechlujowi! Niech pamięta, aby czyścić miejsce przygotowywanie jedzenia! Więcej! Więcej! Więcej! W kulminacji zbliżenia cielesnego masło rozpuściło się i wyciekło spomiędzy jędrnych pośladków Michsara. ZelDeleyman padł wyczerpany na łoże. Właśnie tego potrzebował. Nie kolejnych intryg, nie użerania się ze spiskowcami, nie podejmowania decyzji. Lecz satysfakcjonującego aktu miłości. Dopiero potem będzie w stanie przeznaczyć swój cenny czas na tę dramę i swoich wrogów.
Usłyszał pukanie w drzwi dochodzące z zewnątrz.
– Możesz odejść – rzekł obcesowo, ponownie przywdziewając na siebie szarawary. Wreszcie mógł normalnie funkcjonować. W milczeniu obserwował oddalającego się do swojej prywatnej komnaty Michsara.
– Wejść – rozkazał.
Do pomieszczenia wparował Expert Aga, który gorączkowo ukłonił się i wyjął z torby pomięty pergamin.
– Panie Życia – wydyszał. – List dla ciebie.
Kolejny list?, pomyślał Zel. Ech... Czy oni nie dadzą mi spokoju? Kiedy ta drama wreszcie się skończy?
Zdenerwowany sułtan zaczął czytać list. Przeczucie podpowiadało mu, że znajduje się tam coś złego.
Naczelny wodzu sułtanie, Tljjz!
Pragnę cię powiadomić, że wszystko idzie z planem. Nasze wojska stacjonują na granicy z Persją, gotowe do interwencji w razie ataku skrywających się tam twoich wrogów. Inshallah zdołamy udowodnić winę sułtanki Runouw w sprawie wandalizmów i skazać ją na Świętą Restrycke do Diyarbakir, a nawet pozbawić głowy. Jeżeli nie uda się nam, zawsze możemy jeszcze wywołać wypadek z pomocą żołnierzy Riesów. Dzięki temu twoja chwała sięgnie rozmiarów jądra ziemi, a padyszach nie będzie już dłużej omamiony czarem jej ciepłego ciała i wyzwolony spod wpływu cadi zacznie podejmować lepsze decyzje.
Ibrahim<i> Czuł, że powoli traci powietrze, a jego płuca rozpadają się pod wpływem wibracji ego. Czy to mogła być prawda? Litery przypominały nieco więźniów, którzy powrócili ze zsyłki na Sybir, czy to spisek jego wrogów? A może Tljjz pasza też zaczął spiskować? Czy mógł to uczynić? Tljjz, jak mogłeś? ZelDelejman dusił się, nie potrafił zaczerpnąć ani jednego tchu. Wszystko przelatywało mu przed oczami. Krwawy przewrót. Szkarłatna ciecz na rękach i ropa spowijająca wzrok. Trzask bicza. Narodzenie księcia Michała. Sokolnik Tljjz. Gubernator Rumelii. Wielki wezyr. Przyjaciel, brat, powiernik sekretów. Człowiek godny zaufania czy zwyczajny zdrajca? Przyjaciel czy spiskowiec? Sługa czy karierowicz pożądający władzy absolutnej i krwi Deletów? Kim on był?
– Expert Aga... – zaczął sułtan, lecz nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Jaśminowy zapach perfumów, czerwień płatków róż, beżowa czapka Experta Agi... Bezkresna ciemność.
– Panie! – wrzasnął eunuch. – Wezwijcie medyka!
I otchłań. Bezdenna otchłań pochłaniająca cały świat i obracająca w popiół każdą rzecz stojącą na jej drodze. ZelDeleymana, pałac w Stambule, sułtankę Runouw, księcia Michała, Tljjz paszę...
– Tljjz – rzekł sułtan, gdy Tljjz skończył grę i odłożył skrzypce do futerału. – Dlaczego jesteś tak bardzo przywiązany do tak ponurej muzyki? Nie lepiej się radować?
– Wybacz mi, panie – odparł młody sokolnik, który kiedyś miał zostać największym wielkim wezyrem imperium. – Moja matka śpiewała to, kołysając mnie do snu.
– Nie przepraszaj – ZelDeleyman uśmiechnął się, rysując na piasku głowę karpia. Nie wiedział dlaczego, ale kojarzyła mu się z przyjacielem. Może to dlatego, że jego ojciec był rybakiem?
– Panie, kiedy umarł Aleksander Wielki, podczas procesji na drodze rozrzucono złoto, żeby było widać, że nawet bogactwo nie zdołało uchronić go przed śmiercią. Jego ręce rozłożono na znak nieuchronności losu mimo posiadanej władzy, a trumnę nieśli medycy, co miało symbolizować ich bezsilność i nieskuteczność każdego lekarstwa, nawet tabletek Travisto.
Sułtan podrapał się po łysinie, nie rozumiejąc za bardzo o co chodzi. Być może ten wątek po prostu był dla niego za trudny.
– A ty jak chcesz umrzeć, Tljjzie? – zapytał, chcąc sprawdzić sokolnika.
– Jako twój przyjaciel i brat, panie – Tljjz skłonił głowę w geście szacunku. – O niczym innym nie śmiem marzyć.
– Spokojnie – mruknął Tljjz, starając się panować nad rozszalałymi emocjami. Sułtan nie mógł teraz umrzeć. Nie, kiedy jedynym dziedzicem był syn sułtanki Runouw – książę Michał. Nie, gdy sułtanka jeszcze nie żywiła się piaskiem kilka stóp pod rezydencją w Diyarbakir. – Co mówią medycy?
– Ma wysoką gorączkę – wyznał Xinos. – W dodatku na jego stopach... Mówią, że to podagra.
Najwyżej będzie chodził z balkonikiem, pomyślał Tljjz, choć nie ośmielił się wyrazić tego na głos. Musiał zapobiec poinformowaniu sułtanki Runouw za wszelką cenę, bo wtedy ciężko się będzie jej pozbyć. A obecność Runouw mogła wywołać zbędne kłopoty i sprawić, że wypadki źle się potoczą niczym kula podczas pierwszej wizyty na kręgielni.
– Dziękuję. Możesz odejść – rzucił szybko Tljjz. – Zobaczę co u padyszacha i niezwłocznie sprowadzę najlepszych medyków. Inshallah.
Po kilku minutach pasza udał się do komnaty ZelDeleymana. Widok, który tam zastał, nie przypadł mu do gustu. Czuł piżmową woń typową dla pobliskich domów starców powszechnie znanych jako umieralnie. Padyszach nakryty siedmioma kołdrami leżał zmożony chorobą. Kto by pomyślał, że ZelDeleyman Wspaniały, padyszach całego świata, na Dalekim Wschodze zwany Niezachodzącym Słońcem Narodu, znajdzie się w takim stanie? Nikt. Lecz dla Tljjz śmierć sułtana byłaby wielce niekorzystna, albowiem wtedy na tronie zasiadłby książę Michał i skrócił go o głowę.
– Panie – przemówił uspokajającym głosem do chorego. – Jesteś mi drogi jak rodzony brat, którego nie pamiętam. Jak padyszach całego świata mógłby nie pokonać tej choroby? Czymże jest dla ciebie ona w obliczu wszystkich podbitych ziem? Robakiem pełzającym po ziemi, który niszczy jej plony i obraca urodzaj w proch. Jeżeli słyszysz me słowa, wiedz, że ja, twój wierny sługa, Tljjz, mógłbym udusić się gumką od majtek, byś mógł żyć.
Przynajmniej na razie.
Na szafce obok zobaczył dwa listy i zwój pergaminu, który zainteresował go najbardziej. Rozglądnął się dookoła i chwycił dokument w usmarowane lukrem dłonie. Zaczął czytać.
Tronie w moim samotnym schronieniu, moje agcze, miłości moja, mój żyrandola blasku!
Moja najszczersza niewolnico, powierniczko, moje istnienie samo, mój padyszachu urody, moja Sułtanko,
Życie moje, istnienie moje, czasie mego żywota, wódko młoda, mój stawie,
Mój dniu wrześniowy, moja miłości o radosnej twarzy, mój jasny dniu, moje ciemne dno studni, śmiejący się żółty płatku śniegu.
Rozkoszy moja, mój wódki pucharze, moja kaczuszko, lampo, żyrandolu, świeco moja,
Moja gruszko, moje jabłko i gorzka pomarańczo, moja świecy śród nocy,
Moje ogrody, słodyczy, szczawiu, jedyna, co mnie nie smuci na tym świecie,
Moja święta, mój Józefie, moje wszystko, królu w Rwandzie mego serca,
Mój Wrocławiu, mój Lublinie, moja ziemio podlaska,
Mój Szczecinku, moje Konarzyny, mój Chorzowie, mój Tarnobrzegu,
Tajemnicza przyjaciółko, fosforyzująca w nocy rybko, kochanko!
Sekretna powiernico, królowo Świętej Restrycke, sułtanko!
Cudnonosa, skośnobrewa, luba, zalotna wybranko!
Jak żyć bez ciebie, tyś mi pomocą, moja chrześcijanko!
Komory serca me pełne bólu, płaczę, jam Muhibbi szczęśliwy!
Wziął drugi list i zauważył krzywe szlaczki rysowane przez sułtankę Runouw w stanie otępienia. Lecz nie roześmiał się głośno, tylko zaniepokoił. Czy list Ibrahima do Tljjz paszy mógł wyrządzić mu krzywdę? Może powinien go zabrać i zniszczyć, a potem wmówić padyszachowi, że to tylko efekt zielonych grzybków sprowadzanych z zadupia w Diyarbakir? Albo oskarżyć o ich produkcję sułtankę Runouw. Uznał, że to całkiem dobry pomysł.
Ź, wygrałem, pomyślał.
– Tak. Chcę, żeby to miejsce spłonęło i tańczyły tutaj małe promyczki ognia przypominające krzyczących bejów – rozkazała dumna ze swej przebiegłości Runouw. – Najwyżej spędziemy Walentynki z Schopenhauerem. Może my też działamy w myśl zasady „najpierw pranie, a potem siebie”?
– Tak, pani – odparła Fahriye dzielnie dzierżąc pochodnię w wątłych dłoniach. Na Allaha czy ta dziewczyna musiała tyle się zastanawiać. Runouw westchnęła w duchu ze zniecierpliwienia.
– Płoń, pałacu – wydała kolejny rozkaz. Ostatnimi czasy nabyła ten przyjemny dla niej i irytujący dla otoczenia nawyk. – Zostaniesz zniszczony tak jak Tljjz pasza.
Runouw uśmiechnęła się. W końcu ona była prawdziwą sułtanką, a kim był Tljjz? Nędznym wezyrem, na którego na każdym kroku czyhała kara śmierci? Śmiechu warte.
Wiedziała, że sobie poradzi, bowiem ZelDeleyman nigdy nie miał w zwyczaju zestrzelać przylatujących do siebie kaczuszek. Zresztą pewnie był oburzony faktem, że podają tutaj gwałt w proszku na obiad i zachodzą w ciąże spożywcze, a jej ciotka, Celina Hatun nie utkała jeszcze rajstop-antygwałtów.
Runouw jeszcze raz podziękowała w myślach Celinie. Z pomocą Allaha pokona Tljjz i nic jej nie przeszkodzi w zostaniu sułtanką całego świata.