sobota, 6 lutego 2016

Rozdział III

– Panie – do opustoszałej alkowy wbiegł zdyszany Bartd Aga. – Przyszły dwa listy. Jeden od sułtanki Runouw, a drugi od Zenona paszy. Musisz go zobaczyć, panie!
Z głośnym westchnieniem ZelDeleyman oderwał oczy od telewizora.
– Czy to nie może zaczekać? – sfrustrował się Zel, wyłączając odtwarzacz kaset VHS. Kolejna drama, kolejne hejty. Czy to się kiedyś skończy? Dlaczego ci hejterzy ciągle mówili, że jest chujowym padyszachem i biurokratą? Czy do tego stopnia pożądali wysokich stanowisk? – Oglądałem kasety VHS i zastanawiałem się nad wandalizmami.
– To zapisy z wczorajszej audiencji, panie. Nie mogą zaczekać ani chwili dłużej!
– Ech... – wysapał Zel i zabrał się do czytania obszernego pergaminu.

***
– Sułtan oddał całą władzę w moje ręce. To ja decyduję, czy będzie wojna z wrogami pana, czy nie.
– Więc decyzja należy do ciebie, paszo? – zapytał zaciekawiony poseł, John Efendi.
– Widzisz, Johnie Efendi, lew jest najbardziej drapieżnym ze zwierząt, choć posiada intelekt średnio rozgarniętej kawii domowej. Można go okiełznać nie brutalną siłą, lecz intelektem. Treser najpierw obłaskawia go jedzeniem, na przykład perliczką w sosie beszamelowym z lodami truskawkowymi na deser. Potem zwierzę się ujarzmia i przyzwyczaja do siebie. W dłoni pana zawsze znajduje się świszczący bat po to, by wzbudzać we lwie strach i zapewnić panu należną ochronę. Nikt obcy nie waży się podać zwierzęciu jedzenia, może zrobić to wyłącznie osoba przez nie znana. – Tljjz pasza wykonał znaczącą pauzę w celu podtrzymania napięcia. Był mistrzem w budowaniu niepokoju, kiedy było to na jego rękę. – Lew to sułtan. A wezyrowie to treserzy. Lew jest największym władcą imperium, ja zaś ujarzmiam wielkiego padyszacha przy użyciu prawa i sprawiedliwości.
Pogodziłem się ze swoim szatanem dręczącym mnie podczas grudniowej jazdy na nartach oraz lipcowych kąpieli w rzece, pomyślał Tljjz pasza. W wieku lat dziesięciu zostałem porwany z rodzinnej Pargi, lecz z mych ust nigdy nie padło słowo żalu. W wieku lat jedenastu dołączyłem do armii janczarów, rok później zostałem konwertytą. Tam nadano mi imię Tljjz, co oznacza człowieka nieustraszonego, wytrwałego w boju. Któż by wierzył, że syn ubogiego kuternogi z chatki nad morzem mógł zostać wielkim wezyrem Imperium Nonsensopedii? I choć w każdym spojrzeniu lodowatych oczu sułtana czai się groźba katowskiego sznura, wciąż awansuję na nowe pozycje. Sokolnik, ukochany brat i przyjaciel, wielki wezyr, strażnik bram intymności sułtana, Tljjz. Kolejny poznany sekret ZelDeleymana, kolejny wdech i wydech, kolejne mrugnięcie, przybliżają mnie do śmierci, od której dzieli mnie kreska grubości rudego włosa sułtanki Runouw. Choć moja teczka jest póki co wypchana jedynie watą, wiem, że z czasem się wypełni zapisanymi dokumentami, a wtedy przyjdą Czterej Jeźdźcy i wyssą ze mnie wszelkie życie. Kiedyś powiedziałem ojcu i bratu, że pewnego dnia będą ze mnie dumni niczym akapowcy z Lee Harveya Oswalda. I mimo tego, że zginę z wielkiej, żylastej ręki padyszacha, wiem, że podołałem zadaniu i rozsławiłem ród Pargijczyków na cztery strony świata. Przyrzekłem też sobie, że moi wrogowie będą klękać przed moimi spiżowymi pomnikami na wszystkich trzech lub czterech kontynentach. Dlatego też nie poddam się dopóty, dopóki krew krąży po moim żylastym ciele, a grasica wciąż jest sprawna.
Sułtanka Runouw przegra, choćbym miał za to zapłacić moim życiem, a nawet oddać narządy do transplantacji.

***
– Panie? – zapytał przestraszony milczeniem sułtana Bartd Aga. – Coś się stało?
Twarz ZelDeleymana nie wyrażała żadnych emocji, jednak w jego oczach zwykle wpatrzonych w sułtankę Runouw z miłością Bartd dostrzegł cierpienie wymieszane z krztyną pogardy.
– Możesz odejść – odparł padyszach obojętnie. Obserwował strażnika, kiedy składał ceremonialny ukłon i wychodził. Czy on też zdradził ród Deletów i Imperium? Spiskowcy byli wszędzie, czyhali na jego życie, pożądając stanowisk paszów i sułtanek. Wcale nie chcieli dobra kraju, zaspokojeni władzą usiedliby na swoich stołkach i spędzili resztę życia, racząc się zakazanym przez Szariat winem. A może to oni sfałszowali zapisy? Nie, to było bez sensu. Czy Tljjz mógł zdradzić Zela tak łatwo? Po wszystkim, co ten dla niego uczynił?
Nie mogę podjąć pochopnej decyzji, pomyślał ZelDeleyman. Wezwę Michsara do alkowy i się odprężę, a potem zastanowię się, co zrobić.
- Bartd Aga – Zel ponownie zawołał strażnika i głosem nieznoszącym sprzeciwu rozkazał: – Przygotuj dzisiaj Michsara. Natychmiast.
W oczekiwaniu na faworyta gorączkowo rozmyślał nad całym zajściem. Nawet jeśli ukarze Tljjza paszę, kto zostanie następnym wielkim wezyrem? Do tej pory nie widział żadnego paszy ani beja godnego tego zaszczytu. Nieważne, podejmie decyzję jutro.
Michsar, który najwyraźniej czując specjalną okazję na noc w alkowie skorzystał z hammamu, odziany był w jasnozieloną koszulę nadającą jego szmaragdowym oczom szlachetnej głębi oraz łatwo usuwalne beżowe szarawary. Chłopiec uklęknął na podłodze w rytuale oddania swemu padyszachowi.
– Panie, nie jestem godzien zaszczytu, ale powiedz tylko słowo, a ja, twój niewolnik, Michsar, uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby służyć ci dzisiaj – wyszeptał ceremonialną formułę sułtański faworyt.
Sułtan w odpowiedzi skinął ponuro głową. Jedynie zbliżenie z Michsarem było go w stanie odprężyć. Kiedy Runouw odliczała dni na wygnaniu w Tekke, a wrogowie włamywali się do pałacu i wypisywali na murach wandalizmy, ZelDeleyman musiał podjąć decyzję, która zaważy na życiu jego przyjaciela, brata i wiernego sługi. Tak, odłoży to na później.
Michsar przybliżył się do ogromnego łoża z baldachimem pokrytego płatkami róż. Na jego niezbyt mądrej twarzy pojawił się grymas uśmiechu odsłaniający nader liczne zęby w odcieniu przywodzącym na myśl brudną słomę w stajni. Nigdy nie dbał szczególnie o higienę, lecz Zelowi to specjalnie nie przeszkadzało. A kiedy w oczach faworyta sułtan zobaczył długo skrywany płomień pożądania, wiedział, że musi użyczyć swojej gaśnicy, by uratować poparzonego miłością niewolnika. Gdy Michsar powoli pozbywał się fragmentów swojej skromnej garderoby, tańcząc przy tym kankana i strzelając kośćmi, sułtan lustrował każdy element jego szczupłego ciała. Ile on miał lat? Trzynaście? Czternaście? Zel pamiętał, że otrzymał go w prezencie od Marianny Hatun, swojej przyszywanej ciotki, która z dezaprobatą spoglądała na Runouw. Ciotka Marianna zawsze mówiła, że sułtanka nie jest dobrym materiałem na matkę i przydałoby się jej nabrać ciała tu i ówdzie.
Przerywając rozmyślania, Zel wyciągnął nóż z krępującej pochwy majtek i spojrzał w oczy rozanielonego Michsara rozłożonego i czekającego na choćby jeden dotyk, pieszczotę, pocałunek. I choć ZelDeleyman wiedział, że dowolny gest może sprawić, że chłopak rozleci się na miliony kawałeczków niczym butelka po tanim winie kupionym przez niewiernych przechodniów, nie mógł opanować żądzy. Nie czekając więc na dalszy rozwój zdarzeń, zanurzył swój ciepły, ogromny nóż w miękkim, ubrudzonym odłamkami gorzkiej czekolady maśle Michsara. Widocznie niewolnik nie miał zamiaru sprzątać kuchni, ale to bez znaczenia, gdyż Zel lubował się eksperymentach kulinarnych. Dlatego też, nie bacząc na przeszkody i wrogie mikroorganizmy stojące mu na drodze, drążył w tłuszczu otwory i z upodobaniem przemieniał je w dzieła godne muzeum w Stambule. Dobrze tak niechlujowi! Niech pamięta, aby czyścić miejsce przygotowywanie jedzenia! Więcej! Więcej! Więcej! W kulminacji zbliżenia cielesnego masło rozpuściło się i wyciekło spomiędzy jędrnych pośladków Michsara. ZelDeleyman padł wyczerpany na łoże. Właśnie tego potrzebował. Nie kolejnych intryg, nie użerania się ze spiskowcami, nie podejmowania decyzji. Lecz satysfakcjonującego aktu miłości. Dopiero potem będzie w stanie przeznaczyć swój cenny czas na tę dramę i swoich wrogów.
Usłyszał pukanie w drzwi dochodzące z zewnątrz.
– Możesz odejść – rzekł obcesowo, ponownie przywdziewając na siebie szarawary. Wreszcie mógł normalnie funkcjonować. W milczeniu obserwował oddalającego się do swojej prywatnej komnaty Michsara.
– Wejść – rozkazał.
Do pomieszczenia wparował Expert Aga, który gorączkowo ukłonił się i wyjął z torby pomięty pergamin.
– Panie Życia – wydyszał. – List dla ciebie.
Kolejny list?, pomyślał Zel. Ech... Czy oni nie dadzą mi spokoju? Kiedy ta drama wreszcie się skończy?
Zdenerwowany sułtan zaczął czytać list. Przeczucie podpowiadało mu, że znajduje się tam coś złego.
Naczelny wodzu sułtanie, Tljjz!
Pragnę cię powiadomić, że wszystko idzie z planem. Nasze wojska stacjonują na granicy z Persją, gotowe do interwencji w razie ataku skrywających się tam twoich wrogów. Inshallah zdołamy udowodnić winę sułtanki Runouw w sprawie wandalizmów i skazać ją na Świętą Restrycke do Diyarbakir, a nawet pozbawić głowy. Jeżeli nie uda się nam, zawsze możemy jeszcze wywołać wypadek z pomocą żołnierzy Riesów. Dzięki temu twoja chwała sięgnie rozmiarów jądra ziemi, a padyszach nie będzie już dłużej omamiony czarem jej ciepłego ciała i wyzwolony spod wpływu cadi zacznie podejmować lepsze decyzje.
Ibrahim<i> Czuł, że powoli traci powietrze, a jego płuca rozpadają się pod wpływem wibracji ego. Czy to mogła być prawda? Litery przypominały nieco więźniów, którzy powrócili ze zsyłki na Sybir, czy to spisek jego wrogów? A może Tljjz pasza też zaczął spiskować? Czy mógł to uczynić? Tljjz, jak mogłeś? ZelDelejman dusił się, nie potrafił zaczerpnąć ani jednego tchu. Wszystko przelatywało mu przed oczami. Krwawy przewrót. Szkarłatna ciecz na rękach i ropa spowijająca wzrok. Trzask bicza. Narodzenie księcia Michała. Sokolnik Tljjz. Gubernator Rumelii. Wielki wezyr. Przyjaciel, brat, powiernik sekretów. Człowiek godny zaufania czy zwyczajny zdrajca? Przyjaciel czy spiskowiec? Sługa czy karierowicz pożądający władzy absolutnej i krwi Deletów? Kim on był?
– Expert Aga... – zaczął sułtan, lecz nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Jaśminowy zapach perfumów, czerwień płatków róż, beżowa czapka Experta Agi... Bezkresna ciemność.
– Panie! – wrzasnął eunuch. – Wezwijcie medyka!
I otchłań. Bezdenna otchłań pochłaniająca cały świat i obracająca w popiół każdą rzecz stojącą na jej drodze. ZelDeleymana, pałac w Stambule, sułtankę Runouw, księcia Michała, Tljjz paszę...


***
<i>Słońce chyliło się ku horyzontowi, nie mogąc oprzeć się upadkowi wywołanemu bezlitosną siłą grawitacji. Po skórze ZelDeleymana pełzały wstrętne komary, które odganiał strzegący bezpieczeństwa niewolnik. Smutny dźwięk skrzypiec rozbrzmiewał w całej okolicy. Tljjz z niezrozumiałych względów uwielbiał grać tę melodię, choć sułtanowi wydawała się ponura, obciążona ładunkiem przytłaczających wspomnień.
– Tljjz – rzekł sułtan, gdy Tljjz skończył grę i odłożył skrzypce do futerału. – Dlaczego jesteś tak bardzo przywiązany do tak ponurej muzyki? Nie lepiej się radować?
– Wybacz mi, panie – odparł młody sokolnik, który kiedyś miał zostać największym wielkim wezyrem imperium. – Moja matka śpiewała to, kołysając mnie do snu.
– Nie przepraszaj – ZelDeleyman uśmiechnął się, rysując na piasku głowę karpia. Nie wiedział dlaczego, ale kojarzyła mu się z przyjacielem. Może to dlatego, że jego ojciec był rybakiem?
– Panie, kiedy umarł Aleksander Wielki, podczas procesji na drodze rozrzucono złoto, żeby było widać, że nawet bogactwo nie zdołało uchronić go przed śmiercią. Jego ręce rozłożono na znak nieuchronności losu mimo posiadanej władzy, a trumnę nieśli medycy, co miało symbolizować ich bezsilność i nieskuteczność każdego lekarstwa, nawet tabletek Travisto.
Sułtan podrapał się po łysinie, nie rozumiejąc za bardzo o co chodzi. Być może ten wątek po prostu był dla niego za trudny.
– A ty jak chcesz umrzeć, Tljjzie? – zapytał, chcąc sprawdzić sokolnika.
– Jako twój przyjaciel i brat, panie – Tljjz skłonił głowę w geście szacunku. – O niczym innym nie śmiem marzyć.

***
– Paszo! – wykrzyknął zrozpaczony Xinos. Na jego niezbyt ładnej, poczerwieniałej od płaczu twarzy, rysowała się mieszanina bólu i trwogi. – Pan Życia jest chory! Leży rozgorączkowany... Ja naprawdę nie wiem... To pewnie któryś z renegatów! Albo zdrajca...
– Spokojnie – mruknął Tljjz, starając się panować nad rozszalałymi emocjami. Sułtan nie mógł teraz umrzeć. Nie, kiedy jedynym dziedzicem był syn sułtanki Runouw – książę Michał. Nie, gdy sułtanka jeszcze nie żywiła się piaskiem kilka stóp pod rezydencją w Diyarbakir. – Co mówią medycy?
– Ma wysoką gorączkę – wyznał Xinos. – W dodatku na jego stopach... Mówią, że to podagra.
Najwyżej będzie chodził z balkonikiem, pomyślał Tljjz, choć nie ośmielił się wyrazić tego na głos. Musiał zapobiec poinformowaniu sułtanki Runouw za wszelką cenę, bo wtedy ciężko się będzie jej pozbyć. A obecność Runouw mogła wywołać zbędne kłopoty i sprawić, że wypadki źle się potoczą niczym kula podczas pierwszej wizyty na kręgielni.
– Dziękuję. Możesz odejść – rzucił szybko Tljjz. – Zobaczę co u padyszacha i niezwłocznie sprowadzę najlepszych medyków. Inshallah.
Po kilku minutach pasza udał się do komnaty ZelDeleymana. Widok, który tam zastał, nie przypadł mu do gustu. Czuł piżmową woń typową dla pobliskich domów starców powszechnie znanych jako umieralnie. Padyszach nakryty siedmioma kołdrami leżał zmożony chorobą. Kto by pomyślał, że ZelDeleyman Wspaniały, padyszach całego świata, na Dalekim Wschodze zwany Niezachodzącym Słońcem Narodu, znajdzie się w takim stanie? Nikt. Lecz dla Tljjz śmierć sułtana byłaby wielce niekorzystna, albowiem wtedy na tronie zasiadłby książę Michał i skrócił go o głowę.
– Panie – przemówił uspokajającym głosem do chorego. – Jesteś mi drogi jak rodzony brat, którego nie pamiętam. Jak padyszach całego świata mógłby nie pokonać tej choroby? Czymże jest dla ciebie ona w obliczu wszystkich podbitych ziem? Robakiem pełzającym po ziemi, który niszczy jej plony i obraca urodzaj w proch. Jeżeli słyszysz me słowa, wiedz, że ja, twój wierny sługa, Tljjz, mógłbym udusić się gumką od majtek, byś mógł żyć.
Przynajmniej na razie.
Na szafce obok zobaczył dwa listy i zwój pergaminu, który zainteresował go najbardziej. Rozglądnął się dookoła i chwycił dokument w usmarowane lukrem dłonie. Zaczął czytać.


Tronie w moim samotnym schronieniu, moje agcze, miłości moja, mój żyrandola blasku!
Moja najszczersza niewolnico, powierniczko, moje istnienie samo, mój padyszachu urody, moja Sułtanko,
Życie moje, istnienie moje, czasie mego żywota, wódko młoda, mój stawie,
Mój dniu wrześniowy, moja miłości o radosnej twarzy, mój jasny dniu, moje ciemne dno studni, śmiejący się żółty płatku śniegu.
Rozkoszy moja, mój wódki pucharze, moja kaczuszko, lampo, żyrandolu, świeco moja,
Moja gruszko, moje jabłko i gorzka pomarańczo, moja świecy śród nocy,
Moje ogrody, słodyczy, szczawiu, jedyna, co mnie nie smuci na tym świecie,
Moja święta, mój Józefie, moje wszystko, królu w Rwandzie mego serca,
Mój Wrocławiu, mój Lublinie, moja ziemio podlaska,
Mój Szczecinku, moje Konarzyny, mój Chorzowie, mój Tarnobrzegu,
Tajemnicza przyjaciółko, fosforyzująca w nocy rybko, kochanko!
Sekretna powiernico, królowo Świętej Restrycke, sułtanko!
Cudnonosa, skośnobrewa, luba, zalotna wybranko!
Jak żyć bez ciebie, tyś mi pomocą, moja chrześcijanko!
Komory serca me pełne bólu, płaczę, jam Muhibbi szczęśliwy!
To takie urocze, pomyślał Tljjz. Że też chciało się mu produkować tyle tekstu, żeby napisać dawno temu ten wiersz.
Wziął drugi list i zauważył krzywe szlaczki rysowane przez sułtankę Runouw w stanie otępienia. Lecz nie roześmiał się głośno, tylko zaniepokoił. Czy list Ibrahima do Tljjz paszy mógł wyrządzić mu krzywdę? Może powinien go zabrać i zniszczyć, a potem wmówić padyszachowi, że to tylko efekt zielonych grzybków sprowadzanych z zadupia w Diyarbakir? Albo oskarżyć o ich produkcję sułtankę Runouw. Uznał, że to całkiem dobry pomysł.
Ź, wygrałem, pomyślał.
***
– Pani, czy to na pewno dobry plan? – zapytała Fahriye Kalfa z trwogą w głosie. Była przerażona ewolucją charakteru sułtanki – z niewinnej dziewczyny wziętej w jasyr do bezwględnej sułtanki...
– Tak. Chcę, żeby to miejsce spłonęło i tańczyły tutaj małe promyczki ognia przypominające krzyczących bejów – rozkazała dumna ze swej przebiegłości Runouw. – Najwyżej spędziemy Walentynki z Schopenhauerem. Może my też działamy w myśl zasady „najpierw pranie, a potem siebie”?
– Tak, pani – odparła Fahriye dzielnie dzierżąc pochodnię w wątłych dłoniach. Na Allaha czy ta dziewczyna musiała tyle się zastanawiać. Runouw westchnęła w duchu ze zniecierpliwienia.
– Płoń, pałacu – wydała kolejny rozkaz. Ostatnimi czasy nabyła ten przyjemny dla niej i irytujący dla otoczenia nawyk. – Zostaniesz zniszczony tak jak Tljjz pasza.
Runouw uśmiechnęła się. W końcu ona była prawdziwą sułtanką, a kim był Tljjz? Nędznym wezyrem, na którego na każdym kroku czyhała kara śmierci? Śmiechu warte.
Wiedziała, że sobie poradzi, bowiem ZelDeleyman nigdy nie miał w zwyczaju zestrzelać przylatujących do siebie kaczuszek. Zresztą pewnie był oburzony faktem, że podają tutaj gwałt w proszku na obiad i zachodzą w ciąże spożywcze, a jej ciotka, Celina Hatun nie utkała jeszcze rajstop-antygwałtów.
Runouw jeszcze raz podziękowała w myślach Celinie. Z pomocą Allaha pokona Tljjz i nic jej nie przeszkodzi w zostaniu sułtanką całego świata.

wtorek, 2 lutego 2016

Rozdział II

– Paszo – powiedział zdyszany wysłannik. – Wszystko poszło zgodnie z twoim planem. Do sułtanki zawitał kalif Ibrahim.
– Świetna robota, podwyższę twoją wypłatę do 10.000 akcze na miesiąc – Uśmiechnął się wielki wezyr Imperium, Tljjz Pasza – Z Bożą pomocą pozbędziemy się chwasta utrudniającego Imperium rozwój i zdobycie chwały.
– Panie?
– Tak?
– Jaka jest w tym twoja korzyść? – zapytał ośmielony szerbetem podanym przez niewolnice. – Czego chcesz?
– Żyję, by służyć – odparł Tljjz. – Sułtanka Runouw wyciągała swe kruche dłonie po więcej. Wszyscy wiemy, jak skończyła. Najpierw Tekke, później Diyarbakir, a na końcu maczeta. Jak tylko Ibrahim zacznie wykonywać swoje zadanie, gniew sułtana urośnie do niebotycznych rozmiarów i kolejno przewyższy Śnieżkę, Rysy, Demawend, Mount Everest... Wtedy Runouw już się nie wybroni. Pamiętaj, że pragnę przede wszystkim dobra Imperium. A sułtankom chodzi tylko o ich interesy.
– Za pozwoleniem, paszo – wysłannik ukłonił się.
– Możesz odejść – machnął niedbale ręką Tljjz. Wszyscy oni byli siebie warci. Runouw, ZelDelet, straceni wezyrowie, sułtanki wygnane do Diyarbakir w ramach pamiątki po poprzednich władcach... Wszyscy. Oprócz niego samego. Tljjz, ubogiego cudzoziemca, który sprzedał się w niewolę, by zostać namiestnikiem sułtana i zniszczyć swoich wrogów.
Blask księżyca oświetlał ośnieżone pagórki miasta w oddali. Tljjz zadrżał z zimna przypominając sobie dawne dni spędzone na tych ulicach. Nie, nie będzie rozwodził się nad przeszłością, ma misję do wykonania. Obserwować. Donosić. Radować się zwycięstwem. Korzystać z przyjemności darmowego szerbetu, telewizji cyfrowej i rachatłukum co trzeci dzień. Tylko nie zajdź w ciążę spożywczą, usłyszał drwiący głos Runouw. Jak miał zajść, skoro jego mózg jako najważniejszy organ ciała pochłaniał tyle kalorii?
Amatorzy, parsknął głośnym śmiechem. Chcą mnie sprowowokować do wojny. Ale oni nie rozumieją zasad mojej gry.
Nieopodal usłyszał nieco podejrzane hałasy. Chrzęst, trzask, łomot. Wyglądało na to, że sprawy nie skomplikują się zanadto przy wykonywaniu operacji. Świetnie. I ponownie: chrzęst, trzask, łomot. Starannie liczył powtórzenia cyklu rozmyślając nad swoim triumfem. Pamiętał jeszcze niewolnicę, zanim została sułtanką i nie zadzierała nosa aż do takiego stopnia. Runouw Hatun była posłuszna. Runouw Hatun była spokojna. I Runouw Hatun żyła. Lecz wszystko się zmieniło, gdy dziewczyna wydała na świat księcia Michała. Przestała skupiać się na haftowaniu, szyciu i okazjonalnych czystkach wśród ludzi, lecz rozpoczęła intrygi bardziej diabelskie niż kiedykolwiek. Na myśl o śmierci Runouw wykrzywił usta w grymacie mającym imitować uśmiech.
Przypomniał sobie, jak w wieku lat jedenastu wiedziony obietnicą chwały, zarobku i dachu nad głową bardziej wytrzymałego niż karton skradziony spod marketu, dołączył do armii janczarów. Wraz z pozostałymi chłopcami walczyli nie tylko o honor Imperium i byt dynastii Deletów, ale też o szansę na lepsze życie. Rok później przyjął islam i zaczął służyć padyszachowi wślizgując się w jego łaski niczym wąż tęczowy. Kiedy skończył dziewiętnaście lat, został mianowany wielkim wezyrem władcy.
Okiełznałem swojego szatana, pomyślał. A teraz znajduję się na stanowisku, o którym marzyłyby miliony młodych chłopców. Wieczny strażnik bram czyśćca, sługa wielkiej porty, Tlljz pasza. W swym sercu noszę jednocześnie czarne owce piekła i pluszowe baranki nieba. Stojąc na straży sułtańskich sekretów, zawsze balansuję na krawędzi bytu i odbytu niczym akrobata na cienkiej linie. Każdego dnia w rozkochanym w sułtance spojrzeniu ZelDeleta widzę swój własny pogrzeb. Im me karpie oczy stają się coraz bardziej rozbiegane, tym prędzej zbliżam się do posmakowania ostrza Deletów. Pasza, którego śmierć musi być przypadkiem złego losu lub zamachem sułtanki Runouw.
Ale nigdy jej na to nie pozwolę. Dopóty, dopóki moje zastawki wciąż warunkują przepływ krwi, a płuca wciąż są pojemne, Runouw nie wygra.

***
Xinos wygodnie rozłożył się na sułtańskim łożu. Czuł iskry pożądania krążące po podbrzuszu niczym małe promyczki słońca. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy jak w tej chwili, w alkowie spełniając swój obowiązek i służąc rodowi Deletów. Uśmiechnął się promiennie, na jego twarz wpełzły rumieńce, przez co jeszcze bardziej przypominał dojrzałego buraka cukrowego w chwili wyrywania.
– Odwróć się i uklęknij – rozkazał ZelDeleyman. Iskry zamieniły się w prawdziwy pożar, który mogła ugasić tylko jedna rzecz w szarawarach pana.
– Panie Życia – szepnął rozanielony Xinos zasłaniając niezbyt urodziwą twarz długą, tłustą grzywką.
Szelest opuszczanych spodni. Szmer zsuwanych z nóg majtek. Zapach jaśminowego kadzidła sułtana przywodzącego Xinosowi na myśl dzieciństwo. Czasy, kiedy huśtał się na wielkiej oponie popijając mamine kakao i dyskretnie usuwając plamy za pomocą śliny.
A wtedy pan zanurzył w jego wąskim, pociemniałym jeziorze swoją barkę i popłynęli rozpocząć nowy łów. Każde pchnięcie przyprawiało młodego Xinosa o dreszcze, każdy wdech aromatyzowanego powietrza przyprawiał umysł o wirowanie, a uczucie różowego masztu ZelDeleymana w głębi siebie sprawiało, że tracił rozum, wzrok, słuch. I oddawał kolejne części siebie odpłacając się za dar miłości. Był arcydziełem rzeźbionym przez sułtana, lecz nie sprawiało mu to bólu, a przyjemność nie do opisania. I gdy wodospad wytrysnął do morskiego oka Xinosa, chłopiec zaczął krzyczeć całym ciałem. Krzyczały jego usta, oczy, nozdrza, dwunastnica i śledziona. Krzyczały palce u nóg często uderzające o drzwi. Krzyczały uda ocierające się o siebie w pragnieniu pieszczoty. Po osiągnięciu szczytu, ZelDelet pozwolił mu paść na łóżko bez żadnych sił niczym zużyte narzędzie.
Po kilku minutach usłyszał uporczywe pukanie przeradzające się w irytujący stukot.
– Możesz odejść – rzekł sułtan zimno. Xinos ubrał się i pokłonił w geście wyjścia. ZelDeleyman ostatnio bywał nieswój. Może to przez sułtankę Runouw? Ale jaką inną decyzję miał podjąc po tym, jak zauważył, że dziewczyna topi w Bosforze innych faworytów? A po zauważeniu tajemnej komnaty Runouw nie było szansy na ratunek dla niej.
Gdy wychodził, napotkał Bartda Agę obgryzującego paznokcie ze zdenerwowania.

***
Zmartwiony sułtan w zniecierpliwieniu oczekiwał na strażnika Złotej Bramy. Czy eunuch dowiedział się, kto stał za wczorajszymi atakami? Na samą myśl o tym Zel zadrżał. Który z jego wrogów uczynił coś tak ohydnego, że wszystkie jego członki kurczyły się i chciały zacząć odpadać? Zniszczyli wszystkie ściany farbą, podpalili komnaty, a jedna z niewolnic już nigdy nie będzie miała szansy zostać matką księcia. Przypomniał sobie makabryczne opisy na murach, ścianach, podłodze. Wszędzie. Nadchodzili. Ale kto? Jego wrogowie? Musiał się opanować.
– Panie – ukłonił się nisko Expert Aga. Zel nigdy nie kwestionował jego nienagannych manier.
– Co nowego? – zapytał spokojnie, choć z trudem panował nad nerwami. – Musimy dowiedzieć się, kto bezczelnie zwandalizował mój pałac i zagroził faworytom.
– Sprawca podpisał się Ibrahim al-Baghdadi. Zwą go władcą wszystkich muzułmanów i kalifem Państwa Islamskiego. To mistrz konspiracji, z pewnością pracuje dla któregoś z twych wrogów, panie – odparł rzeczowo Bartd.
– Którego z nich? – zastanawiał się na głos Zel. – Kto byłby na tyle szalony, by wynając do brudnej roboty islamistę? Znalazłeś jakieś koneksje? Którzy z moich przeciwników uczynili tę podłość
? Mówią, że jestem chujowym sułtanem i podejmuję chujowe decyzje, a oni nie widzą, że się tak staram. Nawet ukarałem sułtankę Runouw, choć pamiętam nasze zaręczyny przy kasie w Tesco i oglądanie kaset VHS.
– Panie, wybacz mi, ale nic nie udało mi się znaleźć – wyznał Expert Aga. – Choć styl wygląda znajomo...
– Cisza! – warknął Zel spoglądając na zegarek. – Za dziesięć sekund będzie dwudziesta pierwsza dwadzieścia jeden. To zły znak, musimy zachowywać się cicho o tej porze.
Odczekał minutę i wrócił do rozmowy:
– Razem z Runouw pozbyliśmy się większości nieprzjaciół, ale część z nich pozostała przy życiu. Rozkazuję ci prześledzić wszystko. I nie obchodzi mnie jak, ale masz się dowiedzieć kto jest winny tych arabskich wandalizmów. W dodatku jeszcze ogłasza się władcą wszystkich muzułmanów. To ja jestem sułtanem.
– Tak, panie. Niezwłocznie zacznę szykować teczkę na Ibrahima.
– Oki, dziękuję za rozmowę. Możesz odejść.
Zawsze pilnował tego, by zwracać się kulturalnie do poddanych, gdyż w takim wypadku nie będą raczej skorzy do buntu. I pomogą zniszczyć jego wrogów spiskujących na prawo i lewo. Tak jak Runouw. Nigdy nie znał istoty posłusznej i wiernej do takiego stopnia, a mimo wszystko musiał zastosować Świętą Restryckę i wygnać ukochaną niewolnicę do Tekke. Zamierzał kiedyś ją ułaskawić, ale Ibrahim al-Baghdadi wszystko komplikował. Przypomniał sobie jeden z jego wandalizmów:


Wierzę w Zela śniętego,
śnięty ban powszechny, z Runouw obcowanie
win odpuszczenie,
użytkownika zbanowanie,
prawdę relatywną.

R.
Na samą myśl o dopuszczeniu się przez Runouw cudzołóstwa wszystko w nim się gotowało, włącznie z parującymi gałkami ocznymi. Nie, sułtanka nigdy by się nie odważyła. Zel odkryje prawdę. A wtedy razem zniszczą wszystkich spiskowców i będą panowali do końca świata. Ku chwale Imperium.
– Kiedy ta drama się wreszcie skończy i będę mógł wrócić do swoich zajęć? – westchnął ponuro, lecz wiedział, że to dopiero początek.
***
Ciemna, pełna nietoperzy jaskinia nie wydawała się zbyt przytulna. Lecz dla Innseanach rzeczy zawsze miały się inaczej. Ktoś podrzucił do pałacu w Stambule jadowitego bażanta? Świetnie. Podpalono powóz sułtanki Runouw? Jeszcze lepiej. Nastąpił krwawy przewrót w państwie? Życie nie mogło być piękniejsze. Każde miejsce zdawało się po tysiąckroć razy bardziej przyjazne niż stary pałac w Diyarbakir. Na szczęście miesiące spędzone tam powoli odchodziły w bezkresną otchłań zapomnienia. A z pomocą Allaha zniszczy swoich wrogów i wreszcie nadejdzie upragniona wolność. Miała nadzieję, że Ibrahim al-Baghdadi wywiąże się z zadania i osłabi tę ruską niewolnicę, Runouw, co doprowadzi ZelDeleymana do ruiny.
Uradowana, wypiła kolejny kieliszek trunku.
– Pani, wino jest zakazane – wtrąciła nieśmiało Canfeda, młoda dziewczyna, którą Innseanach wzięła ze sobą dla towarzystwa, by całkowicie nie postradać zmysłów.
– Jakie wino!? – krzyknęła oburzona uciekinierka. - Na Allaha, przecież to najczystsza whisky! A w drugiej butelce trochę wódki.
– Wybacz, pani, ale nie chcę, żeby ponownie przydarzyła ci się krzywda.
– Nie nazywaj mnie swoją panią. Straciłam tytuł osiem miesięcy temu - westchnęła Innseanach, po czym wzięła kolejny łyk rozgrzewającego napoju. – Co może mi się stać? Najwyżej znowu zamkną mnie w więzieniu. Jak ostatnio, kiedy pomyliłam mopa z drzwiami i chciałam go otwierać.
Właściwie nie pamiętała, za co wtedy została skazana, lecz była pewna, że miało to coś wspólnego z Teheranem. W 1945. Albo 1944. Nie wiedziała, nigdy za bardzo nie uważała podczas zajęć.
– Canfeda? – zapytała po chwili milczenia i paru kieliszkach.
– Tak?
– Kim był Romwell? – zapytała nagle Innseanach. Jej głos był niewyraźny, a w siedzibie roztaczała się nieprzyjemna dla wszystkich muzułmanów woń alkoholu. Kontynuowała swój pijacki wywód: – Bo pamiętam, że mówili, że Roosevelt i Romwell... W Teheranie, w 1945...
– Nie mam pojęcia – odparła Canfeda spoglądając na cień swojej dawnej pani. Ostatni rok nie był szczęśliwy dla żadnej z nich.
– Canfeda – wyrzekła Innseanach, rozpaczliwie starając się skoncentrować. – Nakarm kuropatwy, niedługo trzeba będzie wyprawić je w drogę do stolicy. I wyślij listy tam, gdzie zawsze. Kocham cię.
– Za pozwoleniem – mruknęła była służąca i wstała, szykując się do wyjścia.
Innseanach pokuśtykała w stronę łóżka, lecz jej dzielnemu marszowi przeszkodziła czarna skarpetka w gwiazdki leżąca na podłodze.
– Kurwa – zaklęła szpetnie i padła na prowizoryczne łóżko. – Potknęłam się o skarpetę.
Czy ze mną już tak źle?, zapytała siebie. Ostatnio jak pomyliłam mopa z drzwiami, poszłam do więzienia. To zdarzyło się w 1945 roku, w Teheranie. W wyniku pewnej intrygi Ruńci, ale już nie pamiętam której. I jaką rolę odegrał w tym wszystkim Romwell?
Z tą myślą Innseanach, płomień tańczący na kurhanach wrogów, niespalona, pani płynnego antracytu, generał armii kuropatw, sułtanka Margaery zasnęła.
***
Panie mojego nędznego życia, biurokrato całego świata, sułtanie wszystkich atomów! Wybacz mi za moje grzechy tak ogromne, że nie zdołają ich pomieścić jądra planet Układu Słonecznego. Zaprawdę, powiadam, że żałuję każdej minuty rozłąki, każdego oddechu, uderzenia serca. W tym skromnym pałacu nie ma dla mej udręczonej duszy żadnej chwili wytchnienia, choćby najkrótszej. A gdy widzę amarantowego przedrzeźniacza wybijającego kolejne godziny, z mych oczodołów leją się łzy niczym małe źródełka górskie, które z czasem przeistaczają się w powódź.
Czasami przypominam sobie nasze zaręczyny przy kasie w Tesco i odpływam jak prążkowany karaś, który pozbawiony dostępu do wody wciąż walczy z suchotą ziarenek piasku i ciepłem słońca w lipcowy dzień w strefie równikowej. Bez ciebie czuję się jak kiełkujący klon na sawannie - usycham z tęsknoty, pożerają mnie żywcem czarne demony pożądania, odpływam w otchłań rozpaczy uraczona wizją wspólnej gry w statki przed nocą. Każdego dnia słyszę jak nasz syn próbuje zostać wielkim wojownikiem i wyciąć sobie drogę na świat pazurami i zębami.
Lecz obawiam się o moje życie, wrogowie są w każdym zakamarku tego pałacu, nawet w hamamie. Ostatnio jedna z służących próbowała zasztyletować mnie podczas kąpieli w jaśminowym mydle. Na szczęście Fahriye ją zabiła, nim zdołałam wykrzyczeć choćby słowo. Rozmyślałam wtedy o naszej pierwszej romantycznej kolacji w KFC i wspólnym kładzeniu drzew spać. Zaprawdę, powiadam, w mym sercu nie mieszka nikt inny oprócz mego jedynego pana, sułtana ZelDeleymana. Hej, mój księżycu! Hej, moje Słońce! Hej, mój Jowiszu! Rozgłoście tę nowinę, bym nie została samotną sosenką pośrodku wiecznej zmarzliny. Bym nigdy nie zgubiła tego tapczanu z Tadżykistanu wypłacanego w escudo. Bym zawsze mogła chodzić kłaść drzewa spać z moim panem. By biurokrata mego serca brał mnie na masce Fiata Multipli. By został on posiadaczem wszystkich talonów na mnie.
Ja, twoja niewolnica, Runouw, nie mogę bez ciebie żyć, ZelDeleymanie. Bez ciebie jestem jak obiad bez mięsa, jak statek bez żaglu, jak nakrętka bez cieknącego tuszem długopisu.
Twoja oddana niewolnica, Runouw, wciąż oczekująca łaski.
Ps. Fahriye wykryła, że ktoś dodaje do naleśników gwałt w proszku. Czyżby był to któryś ze sług?

– Fahriye – rozkazała Runouw głosem pełnym majestatu, sącząc leniwie szerbet. – Wyślij ten list sułtanowi. Niech wie, czego się spodziewać. A za pewien czas przystąpimy do naszego planu. Nie zostanę w Tekke na długo. I naprawdę wyczuwam tu gwałt w proszku.
– Tak, pani – odparła Fahriye Kalfa, najbardziej oddana niewolnica sułtanki. Delikatnymi pociągnięciami szczotki rozczesywała rude loki sułtanki. – Przynieść rachatłukum?
– Nie trzeba, jeszcze Zupoman Aga albo Emdegger bej czegoś dosypali – mruknęła Runouw – A wogle to niech umrzywają. Możesz odejść.
Fahriye zgodnie z etykietą ukłoniła się i odeszła.
Runouw pozostała sama ze swoimi zmartwieniami i planami. Przede wszystkim musiała pozbyć się Tljjz paszy i zastąpić go kimkolwiek, nawet szambelanem Nnvistem bejem. A jak najłatwiej go sprzątnąć? Sprowokować do rozwścieczenia sułtana. W gestii Runouw pozostało tylko sfałszowanie listu.
– Pani! – krzyknęła zdenerwowana Fahriye, składając ukłon i wchodząc do pokoju. – List dla ciebie!
Czyżby sułtan napisał pierwszy?, zapytała się w duchu rozanielona Runouw. Nie. To niemożliwe. A może jednak? Szybkim ruchem wyrwała pergamin służącej z rąk i rozwinęła.
Jaki kolor stringów lubisz najbardziej, Ruńciu? Chcę ci kupić prezent.
– O borze jodłowy, albo nawet mieszany. Co za niedojebioza – westchnęła Runouw. – Zaraża wszystkich swoim rakiem mózgu i tumorem Ewinga. Niech otworzy tego mopa i ją wciągnie.
– Z pewnością tak się stanie, pani – gorliwie skinęła głową Fahriye.
– Chwilowo nie mam czasu na tego niedojebanego pijaka – rzekła dumnie sułtanka. – Muszę przechwycić pewien list. Dziękuję, Fahriye, możesz odejść.
W ponurej, doskwierającej jej samotności Runouw chwyciła pióro i zaczęła rysować krzywe literki wyglądające jak ofiary Holokaustu.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Rozdział I

– Wybacz mi, panie! – krzyczała Runouw wijąc się rozpaczliwie pod świszczącymi uderzeniami bata. Przywiodło jej to na myśl melodię wygrywaną przez orkiestrę pod przewodnictwem okrutnego dyrygenta. - Biurokrato całego świata! Panie mojego życia! Komoro mego serca!
Kolejny świst Cierpienie. Wrzask, ból, łzy spływające po policzkach. Strużki krwi na nagim, bezbronnym ciele, krople na pościeli i podłodze. Przyjemność płynąca z służenia panu. Bat w ręce jej męża i ciemiężyciela. Kim był ten łysy mężczyzna? Kochankiem czy katem? Ojcem ich dziecka czy ciemiężycielem? Mężem czy właścicielem? Nigdy nie potrafiła sobie odpowiedzieć na to pytanie. Z wyjątkiem tych cudnych chwil, kiedy podczas szczytowania łączyli się w jedno, a w oczach ZelDeleymana dostrzegała ogromną radość porównywalną z tą po otrzymaniu pierwszego balonika w wieku lat sześciu. Lecz wszystko się zmieniło, kiedy w ich dotychczasz spokojne życie wkroczyli obłudnicy ze swoimi intrygami i knowaniami. A potem nadeszli sułtańscy faworyci i zajęli miejsce u boku pana Runouw.
Trzask bicza. Rozbryzg krwi. I cisza. Cisza, która przytłaczała dziewczynę swoją bezlitosnością i przypominała o triumfie jej wrogów. Ile razy dotąd uniknęła śmierci? Ile razy stawała na przeciw wszystkim? Kiedy przybyła do pałacu, nie miała nikogo po swojej stronie. – Możesz odejść – Zel niedbale machnął ręką w geście odprawienia. – Nie chcę cię widzieć.
Naga i obolała, Runouw podniosła się ze splamionego krwią łoża i uciekła się do ostatniego ratunku. Nie bacząc na rany i okurzoną podłogę niegodną sułtanki, uklękła. Starała się zaprezentować swe piękne, choć brutalnie okaleczone ciało w możliwie najbardziej korzystny sposób.
– Panie... – Sfrustrowana spróbowała ponownie. – Jesteś dla mnie niczym woda dla sadzonek drzew owocowych. Bez ciebie usycham z miłości jak mężczyzna bez schabowego w poniedziałki.
Później nastąpiła rzecz, której nigdy by się nie spodziewała. Zwinęła się pod napływem gwałtownego bólu promieniującego ze szczęki. Miała ochotę wrzeszczeć, lecz z ust zdołała wydobyć jedynie zduszony, chrapliwy dźwięk przywodzący na myśl raczej popołudniową drzemkę niż ból. A może spała i dopiero teraz się obudziła? Czy to było przyczyną tej kary?
– Kazałem ci odejść – powtórzył skrzywiony sułtan z irytacją spoglądając na zabrudzoną krwią pięść. Kopnął niewolnicę. – Czego nie rozumiesz? Mam zawołać straże!?
Runouw delikatnie pocałowała poszarzałego, cuchnącego kałem o poranku buta w ramach przeprosin. Gdy już miała narzucić na siebie pelerynę, Zel ją zatrzymał.
– Jesteś brudna – mruknął beznamiętnie rzuciwszy jej prześcieradło. – Okryj się tym.
Nie mogła uwierzyć! Pan Życia skazał ją na taką hańbę! To gorsze niż obieranie jabłka zębami! Niż odcięcie pięty i wygnanie do prowincji! Wykonawszy polecenia pana, z ledwie wstrzymywanym szlochem Runouw opuściła alkowę. Strażnik alkowy uśmiechnął się drwiąco na jej widok.
– Mówię ci, pani – Przybliżył się taksując dziewczynę wzrokiem – Zastosuje Świętą Restrycke.
– Uważaj na swoje słowa, strażniku – odparła dumnie Runouw, maskując swój strach. – Przypominam, że mówisz do sułtanki, faworyty sułtana i matki księcia Michała.
– Po twoim nieskromnym odzeniu, pani, mogę wywnioskować, że wypadłaś z łask.
– Zobaczymy – odburknęła dziewczyna i z uniesioną głową pokuśtykała do łaźni. W oddali słyszała śmiechy niewolników.
***
– Przygotujcie mi hamam – wychrypiała Runouw do swoich trzech niewolnic. – Natychmiast.
– Tak, pani – skinęły głową i odmaszerowały.
Dziewczyna westchnęła głośno. Niechby ich wszystkich szlag trafił! Oprócz Zela, rzecz jasna. On zajmował specjalne miejsce w jej skutym lodem sercu, nawet jeśli czasem nie potrafił się opanować. Wierzyła, że każdą rzecz czynił z miłości. Dlatego tyle lat walczyła, żeby wreszcie mógł zasiąść na tronie. Motywowała go, chwaliła, a dla jego wrogów była jak porcja cykuty dla hipopotama. Pozbyła się wszystkich, nawet sułtanek z poprzednich lat, które stały się cierniem dla imperium.
Nie. Zel nigdy nie zastosuje wobec niej Świętej Restrycki. Nie odważy się. Nie po tym, jak była jedyną podporą Nonsensopedii w trudnych czasach. To niemożliwe.
Obsługiwana przez niewolnice, przypomniała sobie pierwszą wspólną noc z ZelDeleymanem. Lubiła myśleć, że właśnie wtedy został poczęty książę Michał.

***
Miała na sobie jedwabną fioletową suknię z głębokim dekoltem w kształcie litery „V” i szerokimi mankietami zdobionymi tasiemką. Jej długie, rude loki spływały kaskadą aż do kolan, a oczy zostały podkreślone najlepszą kredką sprowadzoną prosto z dalekich królestw na zachodzie.
– Panie – z uśmiechem na twarzy zwróciła się do stojącego mężczyzny, po czym uklękła.
– Jak masz na imię? – zapytał. 

– Runouw, panie – szepnęła, składając pełen oddania pocałunek na szkarłatnych szatach ZelDeleymana.
A kiedy kazał jej wstać, cały świat zawirował i zaczął roić się od barw. Szafranowy odcień łoża w alkowie, perłowy blask marmurowej posadzki, mnogość arabesek na ścianach. I kanciasta twarz mężczyzny, na którego czekała całe życie. Błysk światła w górze. Ogień w oczach Zela. Pożar w jej sercu, duszy i płucach. Runęła na ziemię.
– Źle się czujesz? – Zdawał się być przerażony, trzymając ją w rękach niczym butelkę po Komandosie. – Wezwać medyków?
– Skądże – odparła ze śmiechem. – Po prostu czuję się podekscytowana.
A gdy położył Runouw na łożu i gwałtownymi szarpnięciami zaczął rozrywać gorsecik sukni, chciała wykrzyczeć całe „Cztery pory roku” Vivaldiego. Pozbawiona ubrania, roześmiała się, nie mogąc uwierzyć, że spotyka ją ten zaszczyt. Był drapieżny niczym lew, bardziej szybki od geparda, a zarazem łagodny jak stary dachowiec. Dobył swego ogromnego mazaka z piórnika i wypełnił jej wnętrze niczym niezapisaną kartkę. Razem tworzyli unikalne dzieło sztuki wykorzystując kunszt ZelDeleymana i czystość Runouw. Z każdym oddechem, z każdą myślą, westchnieniem, niewolnica oddawała cząstkę swej duszy. Jej pełne mleka boje pulsowały, kiedy kapitan przybijał do upragnionego portu. Dziewczyna swoim jękiem wezwała wiatr do pracy i razem ze swoim panem pożeglowali w sztormie rozkoszy.
– Jeszcze raz, panie – wydyszała. – To może już nigdy nie przydarzyć mi się w życiu. Obiecuję, że pozbędę się naszych wrogów.

***
Święta Restrycka... Nie, on nie mógł jej wyrządzić takiej krzywdy. Nigdy. Nie zostanie wygnana jak jedna z tych sułtanek, które sama zniszczyła. Założyła przygotowaną przez niewolnice szkarłatną suknię i mimo bólu palącego jej wnętrzności, przeszła do sali głównej. Nie zostanie pokonana.
– Patrzcie, wróciła z Izby Sznura – mruknął Xinos, jeden z faworytów sułtana, trzynastoletni chłopiec z bulwiastą twarzą i orlim nosem. Brzmiał, jakby nie przeszedł jeszcze mutacji, co nie było dziwne, gdyż rok po porwaniu został wykastrowany w celu zachowania młodzieńczych rysów twarzy. – Musi być cenniejsza niż nam się wydaje.
– Mam na imię Runouw. To oznacza kobietę, która nigdy się nie poddaje – odparła stanowczo. – Nie zapominaj, że jestem matką księcia, a ty tylko nędznym faworytem. Umrzyj.
– Udowodnij, że z ciebie prawdziwa kobieta – rzucił wyzwanie Michsar, kolejny z ulubieńców Zela. Był niski, a jego kasztanowe kręcone włosy w połączeniu z piegami nadawały jego twarzy beztroskiego wyrazu. – Pokaż dekolt.
– Ten widok jest zarezerwowany dla naszego pana – odrzekła wyniośle, nie zważając na nędzne docinki. Kiedyś zginą tak jak wszyscy jej przeciwnicy. Rzadko spędzała czas w sali, wolała raczej odosobnienie w swej komnacie lub noce w alkowie z Zelem. Przyszła tutaj jedynie w celu ukazania swojej siły ignorantom. Niech nie myślą, że ktokolwiek zdoła zniszczyć jedyna prawowitą sułtankę. – Kiedy ostatnio cię przyzwał, Michsarze? Miesiąc temu? W takim razie nie pozostaniesz faworytem długo, a odeślą cię do starego pałacu, gdzie będziesz tkał wełniane szaliki do końca swoich nędznych dni i pocieszał się zachodzeniem w ciążę spożywczą.
Michsar poczerwieniał na twarzy. Wszystkim była znana jego słabość do zawierających lecytynę sojową i karmel słodyczy.
– Co za kurwa... – Wymamrotał nerwowo. – Zobaczymy, jak dogadasz się z sułtankami na wygnaniu w Diyarbakir. Po reakcji z kwasem siarkowym twoja twarz nie będziej już taka śliczna.
– O ile dobrze wiem, jedna uciekła gdzieś w regiony Taurus, a z resztą sobie poradzę – Uśmiechnęła się promiennie Runouw. – A sułtan mnie tutaj zatrzyma, ponieważ jestem najbliższa jego sercu.
Nagle do sali wbiegł biały eunuch, Expert Aga – zarządca haremu. To oznaczało, że wezyr Tlljz Pasza przyjmował właśnie audiencję lub odbywały się obrady dywanu, podczas których paszowie i bejowie dyskutowali o sprawach państwa, ewentualnie sułtan ogłaszał ważną decyzję dotyczącą jego haremu. Rozwinęła otrzymany list.
Ach, więc sułtan wybiera się do sali obrad, pomyślała. Świetnie.
– Obawiam się, że nie jesteśmy na jednym poziomie – stwierdziła obcesowo. – Idźcie zachodzić w ciążę spożywczą, a ja pójdę z Michałem na sanki. A potem wybierzemy się na lodowisko. Byleby nie nad rzekę, żeby, broń Borze, nikt się nie utopił.
Musiała czym prędzej dostać się do swojej sekretnej komnaty, skąd mogła podsłuchiwać obrady i audiencje. Była oczami, uszami i nozdrzami sułtana. Ostrzem, które przecinało nieprzyjaciół na pół. Gdy tylko wyszła z zasięgu wzroku faworytów, podkasała suknię i podbiegła do drzwii na końcu korytarza. Ostrożnie przesunęła jedną z cegieł do przodu i nakazała strażnikowi otworzyć drzwi. Podeszła do zakratowanego okna, a po chwili usłyszała głosy:
– Zamierzam odesłać sułtankę Runouw do Edirne – rozkazał ZelDeleyman ponurym głosem. – Tljjz Pasza, czynię cię odpowiedzialnym za jej bezpieczeństwo podczas drogi.
– Tak – skinął pochylony wezyr. – Panie, jest jeszcze jedna rzecz, którą chcę ci oznajmić.
– Co masz do powiedzenia, Tljjz? – zapytał zaintrygowany sułtan.
– Chcę wyznać ci fakt, że cały czas jesteśmy podsłuchiwani – Tlljz nagle zawiesił głos, by pozwolić skonsternowanemu ZelDeleymanowi dojść do siebie, po czym ciągnął: – Sułtanka Runouw wybudowała sekretną komnatę tuż obok sali obrad, żeby nas podsłuchiwać.
– Co ty wygadujesz!? – wrzasnął Zel. – Moja niewolnica ważyła się dopuścić takiego czynu!? Obedrę ją ze skóry! Albo ciebie, jeśli kłamiesz!
– Sam zobacz, panie – dygnął Tljjz. – Zaprowadzę cię, jeśli pozwolisz. Uciekać. Tak, uciec jak najdalej. Nie mogła sprawić, żeby sekret się wydał, gdyż sułtan na pewno zastosuje Święta Restryckę, a wtedy będzie zmuszona znosić śmiechy sułtanek na wygnaniu i faworytów.
– Expert Aga! – krzyknęła, pukając głośno w drzwi.
Ale nikt nie odpowiadał. Po wiernym słudze nie został żaden ślad, a tymczasem kroki rozlegały się coraz bliżej. Uklękła na podłodze w oczekiwaniu na karę, lecz w głowie miała pewien plan.
– Co ty sobie wyobrażasz!? – oburzył się ZelDeleyman, a potem spoliczkował ją. – Myślisz, że zostaniesz sułtanką z rodu Deletów!? Twoim zadaniem jest służyć mnie i mojej rodzinie, niewolnico!
– Panie Życia. Mitochondrium mej komórki – błagała rozpaczliwie. Widziała uśmiech wyższości Experta Agi. – Uczyniłam to, by sprawdzić lojalność naszych ludzi. Kiedy wokół szyki mieszają nam wrogowie, a przyjaciele okazują się obłudnikami na usługach dżihadystów, nie istnieje inna opcja!
– Nic mnie to nie obchodzi! – warknął ZelDeleyman. – Pakuj się, dołączysz do sułtanek do Diyarbakir. Czas zastosować Świętą Restrycke.
– Biurokrato mojego serca – mówiła nie kryjąc zdenerwowania. – Nie mogę żyć bez twojego uśmiechu, dotyku łysej głowy, dźwięku głosu. Jesteś dla mnie jak mleko dla świnki morskiej. Jak maczeta dla Nowej Huty. Nie skazuj mnie na udrękę tkania szalików w baranki, rzeźbienia kolosów Memnona w mydle, czy spędzania zimy bez sanek. Ja, twoja wierna niewolnica, nie mogę bez ciebie żyć. Muszę coś wyznać, panie. Wygląda na to, że po raz drugi w naszych sercach zagości radość, bowiem jestem w ciąży.
– Miejmy nadzieję, że nie spożywczej – skomentował lakonicznie Tljjz Pasza.
– Expert Aga, każcie medykom ją przebadać – rzekł Zel chłodno. – A jeżeli to prawda, wyślijcie sułtankę do Tekke. Tam zaczeka do rozwiązania.

***
Mogło być gorzej, pomyślała Runouw jadąc w powozie do Tekke. Zawsze mogłam trafić do Diyarbakir, gdzie mieszkały kobiety, które straciły wszelką potęgę. Z Tekke mam szansę się wydostać.
– Daleko jeszcze? – zapytała służącą.
– Piętnaście kilometrów, pani.
Zniecierpliwiona sułtanka odsłoniła okno i zaczęła wpatrywać się w gwiazdy. Może wróżby faktycznie miały rację i w granatowej otchłani kryły się przepowiednie. Ale jakie to miało znaczenie? Najważniejsze było odzyskanie miłości ZelDeleymana. Za kilka miesięcy urodzi syna i wróci do pałacu w blasku chwały, po czym wygna tego zdradzieckiego eunucha z pałacu. Nagłe usłyszała podejrzany gruchot. Czyżby jej wrogowie nadchodzili? Tak szybko? Nie do wiary.
– Dlaczego powóz stanął!? Co to ma znaczyć!?
Do środka weszła zamaskowana postać w czarnym płaszczu. Twarz skrywała pod nikabem, włosy zasłoniła turbanem, a figura nic nie mówiła o płci. Mężczyzna czy kobieta? Wróg czy przyjaciel? Oprawca czy pomocnik? Runouw doskonale wiedziała, że zdawała się na łaskę tajemniczej istoty.
– My, Ibrahim al-Baghdadi, kalif Państwa Islamskiego w Iraku i Lewancie, jedyny pan i przywódca wszystkich muzułmanów, nakładamy fatwę na ZelDeleymana, całego jego państwa i wszystkich poddanych z uwagi na wielokrotne lekceważenie prawa Szariatu. Od tego momentu każdy dobry muzułmanin ma prawo i obowiązek dążenia do zniszczenia ZelDeleymana, jego encyklopedii i wszystkich jej użytkowników, gdyż taka jest wola Allaha – wygłosił monolog kalif zdecydowanie męskim głosem.
– Nie waż się mówić tak o władcy, niewierny! – krzyknęła dziewczyna, marszcząc brwi w geście niedowierzania. Czy to był jakiś żart jednego z obłudników? A może dowcip rozradowanego faworyta? – Bo zachorujesz na tumor Ewinga albo nowotwór grasicy.
– Widzę twe cierpienie, pani. Pozwól mi tobie służyć – ukłonił się z szacunkiem Ibrahim al Baghdadi. – Zaprawdę, powiadam ci, splugawione głowy niewiernych będą huśtać się na oponach i wytrzeszczać nadjedzone przez plugawe gawrony i przebiegłe nasoszniki trzęś oczodoły.
– A wogle to pewnie wsypałeś mi gwałt w proszku do zapasu kawy. Umrzyj.
– Pani, wyrzućmy stąd tego człowieka – szepnęła niewolnica przyglądająca się nieznajomemu. – On mi kogoś przypomina, ale nie pamiętam kogo.
– Na twe życzenie, sułtanko mojego nędznego żywota, źrenico mego oka, gotów byłbym wmaszerować do zamku na czele żółwi z Galapagos i własnoręcznie zadźgać sułtana łyżką – wyznał szczerze Ibrahim. – Niech ginie pod ostrzem zesłanym prorokowi Mahometowi przez anioła Jibrila. Nie obrażaj proroka, pani, albowiem gniew jego spada na człowieka niczym grom rozgwiazd przyklejających się do pięt. Jeśli zechcesz się skonsultować z twym wiernym sługą, władcą wszystkich muzułmanów, kalifem Ibrahimem al-Baghdadim – wypowiedz szahadę, pocierając ten kamyk – mówiąc to, wcisnął jej w rękę rubin połyskujący w świetle księżyca.
– Nie – stanowczo sprzeciwiła się Runouw. – Najpierw oddaj mi ten zaległy prysznic od babci Janiny sprowadzony prosto ze słonecznego Nepalu. A potem możesz umrzywać.
– Niechaj światło Allaha nigdy cię nie opuści, pani. Insha'Allah – Odparł na pożegnanie i wyszedł z powozu.
Dziwny człowiek, pomyślała Runouw. Ale mogę go jeszcze wykorzystać, żeby wrócić do pałacu.